Najnowsze komentarze
motoulubieniec do zdjęcia: W_adywostok _azja_ 435
zapraszam na moto-fan
Hej, Czy moglibyśmy się jakoś sko...
zmija do zdjęcia: SDC11215
Cóż za widoki... :)
:) Stary, szczesciarzu, mentorze :...
no maniek jestes kozak i twój kole...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

30.08.2010 12:53

Relacja: z Azji do Bielska

Dlaczego nie dotarliśmy do Magadanu... Dlaczego pokochaliśmy Mongolię...
Po dwóch dniach pięknej pogody i pełnego luzu dowiadujemy się o problemach z naszym morskim transportem z Władywostoku do Magadanu. Po pierwsze okazuje się, że koszt transportu od motocykla wynosi 1000 $  a nie 500 $,  poza tym trzeba nań czekać aż 10 dni. Nie mamy tak dużo czasu, więc postanawiamy wrócić tą samą drogą do Skorowodino i dalej do Ułan-Ude, skąd pojedziemy już w kierunku granicy rosyjsko-mongolskiej.

Następnego dnia wymieniamy olej w naszych motorkach i przednią oponę w Afice Roberta, ponieważ jest mocno pocięta przez kamienie. Następuje załamanie pogody: zaczyna obficie i bezustannie padać deszcz. Po ponad dobie intensywnych opadów mamy serdecznie dosyć. Drugiego dnia ulewy poddajemy się, zwijamy namioty w strugach deszczu i postanawiamy czym prędzej opuścić ten deszczowy obszar.

 Przez ponad godzinę przeciskamy się motocyklami w ogromnym korku i ulewnym deszczu i dopiero mijając rogatki miasta, oddychamy z ulgą. Niestety, nie udaje się nam tego dnia opuścić deszczowej strefy, stąd też zarządzamy nocleg w motelu.

Drogę z Władywostoku do granicy mongolskiej pokonujemy w 6 dni, robiąc sobie dwa dni luzu. To trochę wymuszony odpoczynek, ponieważ nasze mongolskie wizy nabierają ważności dopiero 27 lipca (z Władywostoku wyjechaliśmy 19 lipca). Koniec końców i tak udaje nam się wjechać do Mongolii 2 dni wcześniej niż przewidują wizy.

Po przejechaniu zaledwie kilkudziesięciu kilometrów od granicy w Kiahcie wiem już, że pokocham ten kraj. Bezkresne stepy przeplatane pięknymi górami są niesamowitą odmianą po monotonii syberyjskiej tajgi i kilkusetkilometrowych prostek. Pierwszy biwak w Mongolii zakładamy na wzniesieniu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok. Następnego dnia dojeżdżamy do Ułan-Bator, gdzie pod swoje skrzydła bierze nas Nomi, Mongołka, świetnie mówiąca po polsku,  z którą nawiązaliśmy kontakt jeszcze w kraju. Jest  przesympatyczna,  pomaga turystom z Polski i organizuje również dla nich wyprawy na Gobi i w inne ciekawe miejsca w Mongolii. Dzięki niej nie mamy problemów ze znalezieniem taniego motelu i świetnej knajpy, w której biesiadujemy do późna. Drugi dzień w Ułan-Bator to przede wszystkim zwiedzanie muzeów, zakupy i luzik przy lokalnym piwku.

 Następnego dnia rano, żegnani przez Nomi, jej męża i córeczkę, ruszamy w stronę dawnej stolicy Mongolii i siedziby Czyngis-chana, Karakorum. Miejsce ciekawe, ale na kolana nas nie powala. Od Karakorum na zachód nie ma już co liczyć na utwardzoną drogę, więc dzienne przebiegi z 700-800 km spadają do max 250 km. Droga to na przemian piach, żwir lub błoto, ale krajobrazy oszałamiające. Mieliśmy raz nawet okazję zobaczyć największego ptaka Mongolii - sępa czarnego, poza tym sokoły i orły.  Z Karakorum jedziemy na zachód w kierunku jeziora Białego w pobliżu miejscowości Tariat. Po drodze kupujemy kumys od miejscowego hodowcy jaków. Ten napój o wielowiecznej tradycji okazuje się  całkiem smaczny.

 Następne dni to walka z mongolskimi drogami lub ich brakiem. Do granicy w Artsurii dojeżdżamy po ciężkim 150-kilometrowym piaszczystym odcinku, który wypompowuje nas totalnie. Dodatkowo jeszcze  łapię gumę w tylnym kole, a wymiana dętki na pustyni przy 35-stopniowym upale nie należy do przyjemności. Na granicy dowiadujemy się, niestety, że to przejście  jest tylko dla Rosjan i Mongołów. Okazuje się, że jedynym przejściem granicznym, które odprawia cudzoziemców, oprócz tego w Kiahcie, jest Taszante, więc wykończeni wracamy 70 km tą samą drogą.

 Następne dwa dni jedziemy do Ulaangoom, z którego do granicy w Taszante jest tylko 250 km. Wspomnieć w tym miejscu muszę o tym, iż kilka dni wcześniej spotkaliśmy w środku Mongolii motocyklistów (trzech Finów i Irlandczyka), którzy poradzili nam, abyśmy nie jechali do Taszante „główną" drogą, a na wysokości jeziora Uureg Nuur odbili na południe w kierunku miejscowości Hotgor (drogi tej nawet nie ma na mapie) I dalej pruli aż do jeziora Achit Nuur, ominęli je  od strony południowej, a następnie kierowali się na północny zachód aż do trasy w kierunku granicy. Całe to dosyć spore koło mieliśmy zrobić, ponieważ główną drogę przecinała spora rzeka, przez którą nie sposób było się przeprawić na motocyklach ze względu na wartki nurt i głębokość około 1,50 m.

To początek najcięższego odcinka całej naszej wyprawy. Jakieś 50 km za Ulaangoom odbijamy na południe i wspinamy się na 2500 m n.p.m. Wjazd na pierwszą przełęcz to czysta przyjemność: piękna pogoda i niesamowity widok na lodowce Ałtaju, później niewielkie problemy ze znalezieniem właściwej drogi na drugą jeszcze wyższą przełęcz. I tutaj  zaczyna się zabawa. Pokonanie 15 km stromego kamienistego podjazdu zajmuje nam ponad godzinę, zjazd okazuje się już trochę mniej stromy, ale za to z błotnymi niespodziankami. Na dole - zadowoleni z siebie - mówimy, że gorszej drogi to już „chyba" nie będzie i właśnie rzeczone "chyba" było niepotrzebne, bo dwie godziny później moja Africa topi się w niewinnie wyglądającej kałuży tak, że nie  widać kufrów ani siedzenia. Grzęznę w niej dwa razy, ale jakimś cudem, brodząc do pół uda w śmierdzącej brei, wyciągamy z Robertem motocykl. Pokonanie tego około kilometrowego odcinka zajmuje nam dobrą godzinę. Robi  się na tyle poważnie, że nawet nie mamy sił i ochoty na robienie zdjęć, do czego też nie zachęca nas ulewa. Wydostajemy się w końcu na piaszczystą drogę i jedziemy - byle dalej od tych bagien, aż tu nagle z piaszczystej droga zmienia się w rozmiękłe klepisko i po około 50 m, jak na komendę, obaj z Robertem walimy gleby, ja na lewą stronę, Robert na prawą. Nogi nam się na tym błocie po prostu rozjeżdżają. Nie daje się nawet podnieść motocykla, ponieważ koła ujeżdżają w bok. Pomaga dopiero podklinowanie kół i  po paru minutach ubłocone motorki stoją pionowo. Jeszcze tylko pół godziny walki i jesteśmy znów na piachu. Znajdujemy w końcu właściwą drogę do Tsagaannuur i znów wspinamy się na 2500 m n.p.m., tylko że tym razem nad przełęczą górują 3- i 4-tysięczniki Ałtaju, przez co temperatura spada do około 5° C, a my - przemoczeni i zmordowani, telepiemy się z zimna na ubłoconych Afrikach.

Za Tsagaannuur, przerażająco wyglądającym, martwym ( jak je nazwaliśmy) miastem, spotykamy czystych i pachnących bikerów z Rumunii na wymuskanych KTMach, jadących od granicy. Rumunii, przyglądają się nam i naszym motocyklom i w ich oczach gaśnie  zapał do dalszej jazdy. Rzucam: "Ciężka droga przed wami chłopaki!". I wtedy dwóch zaczyna marzyć o powrocie do Rosji:)

W Taszante okazuje się, że tego dnia nie przekroczymy granicy, ponieważ jest ona czynna tylko do 18.00 ( a jest 18.15). Z pomocą przychodzi nam przemiła starsza pani, która zaprasza nas do swej ciepłej i przytulnej jurty, gdzie możemy się zagrzać, najeść i wysuszyć przemoczone rzeczy. W nocy temperatura na zewnątrz spada do ok. -5°C i rano cienka warstwa ziemi jest zamarznięta, a z nieba nieśmiało sypie drobny śnieg.

 Na granicy szybka odprawa i jesteśmy znów w Rosji. Droga powrotna z Mongolii to zasuwanie codziennie przez 7 dni, od rana do nocy. Dzienne przebiegi często przekraczają 1000 km, co w temperaturach sięgających ponad 40° C w cieniu jest trochę męczące. Do Polski dojeżdżamy bez większych problemów; jedynie mój motocykl ma na Ukrainie małą elektryczną awarię, którą szybko usuwam.

Cała wyprawa zajęła nam 46 dni, w czasie których przejechaliśmy dokładnie 24 310 km. Każdy motocykl przepalił około1400 litrów benzyny, zużyliśmy po dwa komplety opon i jeden zestaw napędowy.

Chciałbym serdecznie podziękować w imieniu Roberta i moim wszystkim, którzy trzymali kciuki za powodzenie naszej wyprawy.

Podziękowania również kieruję naszym patronom medialnym, którymi są; PASCAL, ŚCIGACZ.pl, WP, EXTREMIUM oraz MOTOCYKL , a także firmie HYDRO - INSTAL i jej właścicielowi za mały sponsoring , a przede wszystkim za udzielenie 8 tygodni urlopu w szczycie sezonu.

Wielkie dzięki dla Ciebie Robert, przede wszystkim za to że namówiłeś mnie na ten wyjazd i wziąłeś na siebie ogromną część spraw organizacyjnych, a także  za te dziesiątki tysięcy kilometrów, których pokonanie w Twoim towarzystwie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Dzięki serdeczne Przyjacielu!

 

 

Komentarze : 3
2010-08-31 11:25:32 bandziorro

:) Stary, szczesciarzu, mentorze :D AVE MOTÓR ;)

Ja dopiero zaczynam. To moj pierwszy, aczkolwiek mocno wysilony sezon. Za rok Skandynawia, moze Nordkapp, ale koszty, jakie mi przedstawiono na podstawie ubiegłorocznej wyprawy są ciężkie... :) Wczoraj wróciłem z zaledwie 450km wyprawy z kolegami. Ale od czegoś doświadczenia turystyczne trzeba zaczynac :)

2010-08-31 07:54:15 michał

no maniek jestes kozak i twój kolega też!!!oby więcej takich wypraw wam sie udało w życiu zaliczyć!!!pozdrówki michał

2010-08-30 20:12:32 Michaliński

Czytało się Twoje historie z zapartym tchem! :) zdjęcia również przepiękne! Zazdroszczę udanej wyprawy! Pozdrawiam serdecznie! M.

  • Dodaj komentarz
FotoBlog
Galeria:
Twój album
[zdjęć: 51]

Tagi

Bajkał (36), fracht (5), Magadan (44), Mariusz Antonik (45), Mongolia (36), Nowosybirsk (1), Robert Sirek (43), Rosja (36), Sirek RObert (1), Ułan Bator (36), Władywostok (42)

Kategorie